wyrok pozostał
Z automatu Justyna dostała dwa lata dyskwalifikacji. Gdyby wyrok pozostał w mocy, nie zdobyłaby medalu olimpijskiego w 2006, bo po prostu nie pojechałaby do Turynu. Oczywiście Justyna płakała rzewnymi łzami, pomstując na swoja lekkomyślność, aby nie powiedzieć głupotę (właściwie, to ona sama używała takich słów, opisując całe zdarzenie)...
Odwołanie do Trybunału Olimpijskiego w Lozannie przyniosło efekt. Z dwóch lat skrócono dyskwalifikację do sześciu miesięcy.
"W jak Wierietielny. Niesamowity facet, twardy Białorusin o gołębim sercu i fińskiej surowości. Za Justyną wskoczyłby w ogień. Sam wszystko przygotowuje, dba, opiekuje, dobiera, walczy. - Traktuje Justynę jak córkę - mówi o nim doktor Śmigielski. To dzięki Wierietielnemu Kowalczyk ma medal."
W 2006 roku w Turynie Justyna Kowalczyk zdobyła pierwszy olimpijski medal w biegach narciarskich dla Polski.
Choć sam trener czasem powie (ale z humorem): - Bywa, że mam ochotę rzucić wszystko w diabły. Bo to ciężka baba. Najgorzej, jak wtrąca się w nie swoje sprawy.
Wtedy "Gazeta Wyborcza" napisała w swoim olimpijskim alfabecie: